Podsumowanie lipca 2025

Lipiec 2025 roku zapisze się w annałach geopolityki jako miesiąc, w którym wielkie mocarstwa odkryły karty z bezwzględną szczerością, a reszta świata musiała dopasować się do rozdań, które wcale nie zwiastują pokoju. Patrząc na wydarzenia ostatnich tygodni z perspektywy zakorzenionej w polskiej wrażliwości strategicznej, trudno oprzeć się wrażeniu, że świat zaczyna przechylać się w stronę chaosu, nad którym kontrolę zachowują już tylko najsilniejsi.

Rozpocząło się od pozornie spokojnego szczytu BRICS w Rio de Janeiro (6-7 lipca), gdzie Rosja i Chiny, wspierane przez Indie, Brazylię i RPA, dyskutowały o reformie ładu światowego i stworzeniu nowego modelu zarządzania sztuczną inteligencją. Na pierwszy rzut oka było to spotkanie gospodarcze. Ale u podstaw leżała wspólna intencja: demontaż dominacji Zachodu i uniezależnienie się od instrumentarium Stanów Zjednoczonych. Świat zachodni jeszcze się uśmiechał, ale niepokój był wyczuwalny.

Tydzień później, 13 lipca, Siergiej Ławrow pojawił się w Pekinie, gdzie z Wang Yi potwierdzili gotowość do dalszej współpracy strategicznej, wyrażając zgodną troskę wobec „agresywnej retoryki Waszyngtonu”. Dla Polski, która zna wartość łańcucha sojuszniczego, ten gest był alarmujący: dwie największe potęgi autorytarne Świata nie tylko się wspierają, ale integrują interesy.

Następne dni przyniosły dramatyczną zmianę tonu po drugiej stronie globu. 22 lipca ambasador USA przy NATO, Matthew Whitaker, wprost powiedział, że Chiny prowadza wojnę zastępczą rękami Rosji. To zdanie, wypowiedziane w Brukseli, miało ciężar strategiczny: USA uznały, że nie toczą już tylko wojny o Ukrainę, ale walczą o przyszłość ładu międzynarodowego.

Nie bez powodu zaledwie kilka dni później, 27 lipca, Waszyngton ogłosił nowe porozumienie handlowe z Japonią i UE, mające na celu stworzenie bloku odpornego na presję Chin. Europa, mimo wewnętrznych podziałów, zaakceptowała warunki, co w Berlinie i Paryżu uznano za zwycięstwo pragmatyzmu nad ideologią.

Kulminacja nastąpiła 28 lipca, kiedy Donald Trump, z charakterystyczną dla siebie bezceremonialnością, skrócił rosyjskie ultimatum z 50 do 12 dni. „No reason to wait that long” – powiedział dziennikarzom. Był to moment, w którym stało się jasne: Ameryka nie będzie czekać na grzecznościowe rozmowy. Oczekuje ustępstw, a nie dialogu dla samego dialogu.

Rosjanie odpowiedzieli, jak można było się spodziewać. Dmitrij Miedwiediew stwierdził, że takie ultimatum to krok w stronę wojny – nie tej prowadzonej z Ukrainą, ale tej z USA. Wtedy Trump zrobił ruch, który przyprawił o ciarki nawet najbardziej zimnokrwistych strategów: przesunął dwa okręty atomowe w stronę rosyjskich wód. To nie była gra symboli. To była demonstracja siły.

Wszystko to działo się na tle najkrwawszego ataku rakietowego na Kijów od początku wojny. 31 lipca zginęło ponad 30 osób, w tym dzieci. Prezydent Zełenski nazwał ten atak „tragedią cywilizacyjną” i zaapelował o bezpośredni szczyt z Putinem. Wskazał wprost: „Decyzje zależą od jednego człowieka”. Jego determinacja nie wiązała się jednak z bezradnością. Był to wyraz politycznej dojrzałości – zrozumienia, że czas grzecznościowych delegacji się skończył.

W tle pozostają Chiny. Milczące, ale czujne. Pekin wie, że wygrana Rosji oznacza przesunięcie całej uwagi USA na Indo-Pacyfik. Dlatego Xi Jinping, choć nie krzyczy, dokłada cegiełkę po cegiełce do frontu, który ma zablokować Zachód od środka: poprzez kredyty, kontrakty i instytucje wspólnoty globalnego Południa.

W tej rzeczywistości Polska nie może być biernym obserwatorem. Karol Nawrocki, nowo wybrany prezydent, staje przed wyzwaniem epokowym: połączyć lojalność wobec NATO z odrębnością polskiej racji stanu. Jego rola nie polega na pisaniu ustaw, lecz na kształtowaniu tonu państwa. Powinien być ambasadorem polskiego pragmatyzmu: twardego wobec Rosji, racjonalnego wobec Chin i szczerze oddanego partnerstwu z USA.

Lipiec 2025 pokazał, że historia przyspieszyła. A Polska, chcąc nie chcąc, jedzie na jej przednim siedzeniu.

dr Filip Furman